Przed wielu laty, jeszcze przed zmianami ustrojowymi, czyli w czasach PRL, majówki były krótkie, bo jednodniowe, chyba że 1 Maja – Święto Pracy – wypadał w sobotę lub w poniedziałek. Wtedy były aż dwa dni laby. Nie to co teraz, gdy można w sprzyjających okolicznościach kalendarzowych świętować cztery dni, tak jak w tym roku.
Ale i wtedy świętowano z przytupem. Rozpoczynano od pochodu 1-majowego. Pracujący tomaszowianie szli ze swoimi zakładami pracy, klubami sportowymi, szkołami, organizacjami. Ich rodziny i pozostali obywatele, którzy czuli taką potrzebę, zapełniali chodniki wzdłuż trasy pochodu. Plac Kościuszki wypełniały tłumy i nikt ich nie "naganiał", jak twierdzą obecnie niby-historycy. Ale już przed pochodem skrzykiwały się grupki towarzyskie i wysyłały "delegata", by zajął miejsce w restauracji. Najbliżej była "Tomaszowianka" przy pl. Kościuszki, ale nie miała ogródka. Pod górką była "Mazowianka" z altankami, ale zaklepać w nich miejsce na 8–10 osób było bardzo trudno. Ci, co nie załapali się do knajpy, robili zaopatrzenie w alkohole oraz zakąskę i szli na bulwary nad Wolbórką, te, które są teraz parkiem Bulwary. Tam biesiadowali, o ile pogoda na to pozwalała, a Milicja Obywatelska (tak wówczas nazywała się obecna policja) przymykała oko.
A na plenerowe zabawy nie zawsze pozwalała też aura, były 1 maje ze śniegiem. Kto po pochodzie wrócił na obiad do domu, to po południu, około godziny 17.00, brał kurs na lasek na Michałówku. Lasek, bo nikt nie nazywał tego terenu parkiem, był chyba jeszcze wtedy własnością Tomaszowskich Zakładów Włókien Sztucznych (później Wistom). Przywożono orkiestrę dętą TZWS z instrumentami, przyjeżdżały 2–3 ciężarówki z "bufetami", czyli kiełbasą, bułkami, słodyczami i przede wszystkim z winami owocowymi z tomaszowskiej wytwórni i, o dziwno, nie były to "sikacze-jabole" ale zupełnie przyzwoity trunek jak na tamte czasy. Na złą opinię ten alkohol zasłużył dopiero w następnych latach, w połowie lat 50. XX w. Były to wina z marką i nazwą, np. Tur (mocne), Gryf (słabsze) i Maślacz (słodkie). Orkiestra zaczynała grać, goście, niekoniecznie rozgrzani winami, powoli rozpoczynali tańce na ubitej ziemi. Ubitej, bo piknik odbywał się w narożniku lasku, pomiędzy ul. Sosnową i Wrzosową, gdzie było coś w rodzaju boiska piłkarskiego, na którym grano w piłkę prawie każdego letniego popołudnia. Nie było toalety i koszy na śmieci. Butelki się nie poniewierały, bo okoliczne dzieciaki skrzętnie je zbierały, by na drugi dzień spieniężyć je w skupie. Ale TZWS również sprzątał teren na drugi dzień.
Bywały też w to majowe święto pikniki na stadionie wojskowym albo w ogrodzie z estradą za Domem Kultury "Włókniarz", a później również na przystaniach nad Pilicą.
Komentarze