Piątek, 26 kwietnia 2024, Imieniny: Marii, Marzeny, Ryszarda

ARBUZII miejsce  (proza)

 

Córeczka mamusi

Tata kiedyś powiedział o niej, że jest przebiegła.Wrócił z pracy, jak zawsze o siedemnastej, ani minuty później, rzucił na kuchenny stół swoją roboczą czapkę i, w papierosowych oparach z nowej paczki, którą właśnie kupił za świeżą wypłatę, wypowiedział słowa: "Wasza matka jest jak lis". Zapamiętałam to zdanie, bo, mimo że wtedy go nie rozumiałam, było jednym z niewielu przejawów troski, jaką ojciec wobec nas okazywał. Na tyle go było stać.

 

Tego dnia było słodko. Bywały dni gorzkie, kwaśne, bywały nawet słone, słodkie jednak zdarzały się najczęściej. Jej głos był jak maliny, które latem zbieraliśmy z ogródka, jak miód, który raz na kilka miesięcy jedliśmy na śniadanie i czuliśmy się bogaci. Mówiła do nas z prawdziwą troską, zmartwieniem, a może miłością? Nigdy nie dało się poprawnie odczytać emocji z jej głosu. Wyciągała rękę, prowadziła nas do salonu, sadzała na kanapie, kazała otwierać usta.

Trudno opisać tę barwę czerwieni. Maki rosnące na podwórku sąsiadów miały jaśniejszy odcień. Radosny odcień. Ta czerwień nie była radosna. Czereśnie rosnące za domem były z kolei tajemnicze. Ciemne, lśniące, o odcieniu burgundu. To był ulubiony odcień brata – przypominał mu o tym jednym momencie, w którym mógł poczuć się jak dorosły, kiedy za namową starszych kolegów wypił łyk wina. Bordowego, tajemniczego wina, które dla niego wtedy też było radosne. Ale nie, ta czerwień nie miała barwy czereśni ani wina. Ta czerwień była nieokreślona, gdzieś między czereśnią a makiem.

Kiedy tamtego słodkiego dnia wylała się z moich ust, a załzawionymi oczami zobaczyłam ostrze noża, którym mama przed chwilą sieknęła powietrze, zaczęłam biec. Nie wiedziałam, gdzie konkretnie pobiegnę i nie wiedziałam po co, przecież to i tak nic nie zmieni, chciałam po prostu biec. Wypadłam z domu, zostawiając za sobą plamy krwi i czując w ustach jej metaliczny posmak oraz ślady po ostrzu, przeskoczyłam przez płot i przystanęłam dopiero wtedy, kiedy nie mogłam widzieć domu. Jeżeli ja nie widzę domu, to ten, kto w nim siedzi, nie widzi też mnie, prawda?

Tę noc spędziłam u sąsiadów. I kolejną, i jeszcze następną. Sąsiad, którego czasami nazywałam wujkiem, z niechęcią na twarzy otworzył mi drzwi, a sąsiadka zajęła się ranami

w środku ust. Ich dwaj synowie bawili się samochodami i zdawali się nie zauważać mojej, i tak już cichej oraz niepozornej, obecności. Jeden z nich użyczył mi jednak łóżko, a sam poszedł spać do innego pokoju, co oznacza, że chyba jednak nie byłam tak niewidzialna, jak mi się do tej pory wydawało.

Pamiętam jeszcze krem z pomidorów, który jadłam przez następnych kilka dni, bo nic innego nie przechodziło mi przez gardło. Nie dlatego, że nic innego mi nie smakowało. Po prostu rany były zbyt bolesne.

***

- Jak ostrokrzew! – wykrzyknęłam przez głośnik telefonu, zapominając przez chwilę, że jest godzina druga w nocy.

- Yyy... Tak... Znaczy... Słucham? Kto mówi? – Po drugiej stronie słuchawki rozległ się szmer i bardzo rozedrgany głos, którego właścicielka została przed sekundą wybudzona ze snu.

- Nina, ulubiona pacjentka – rzuciłam szybko, jakby moje imię było najbardziej oczywistą rzeczą, o jakiej człowiek może wiedzieć w środku nocy. – Dzwonię, bo właśnie sobie przypomniałam: czerwony jak owoce ostrokrzewu!

Po drugiej stronie znów rozległ się szmer, poprzedzony wyrażającymi zdegustowanie pomrukiem oraz westchnieniem. Amelia Adamiuk, świeżo ochrzczona psychoterapeutką, zdecydowanie nie tak wyobrażała sobie pierwsze momenty swojej kariery zawodowej. Sen był jej własną, jedyną terapią. Sen, z którego właśnie została gwałtownie wyrwana i zmuszona do szukania włącznika do lampki nocnej we wszechogarniającej ciemności.

- Ach, mówisz o naszym ostatnim spotkaniu – powiedziała już nieco spokojniej, zdając sobie w końcu sprawę, która jest godzina, gdzie się znajduje i z kim rozmawia. – To wspaniale, że wreszcie znalazłaś odpowiedź na to nurtujące pytanie, na następnej sesji porozma...

- Śniła mi się. Znowu. I ta czerwień, widziałam ją dokładnie!

Byłam zbyt poruszona, żeby przerwać. Musiałam wyrzucić to z siebie tu i teraz, tak, jak gdyby po upływie pewnego czasu to skojarzenie miało ulotnić się z mojej głowy. Terapeutka mówiła, że mój mózg to "trudna do okiełznania rzecz" – niektóre wspomnienia zostają w nim na zbyt długo, inne znikają od razu po tym, jak się pojawią. Innymi słowy, mój mózg nie pracuje regularnie, a już na pewno nie w zgodzie ze mną.

- Chodzi o to, że po tych wszystkich latach, czerwień wreszcie jest wyraźna. Niezbyt blada, niezbyt ciemna, po prostu idealna. Czuję, że wreszcie odblokowałam tę szufladę

w mózgu, nie wiem jeszcze wszystkiego, ale jestem coraz bliżej, rozumiesz? – wyrzucam

z siebie słowa jak karabin maszynowy, nie zwracając uwagi na dosyć bliskie spoufalenie, na jakie sobie pozwalam w tym rozemocjonowaniu.

- To... to bardzo dobrze – mówi ze spokojem terapeutka, jednak w jej głosie słychać niepewność. – Na kolejną sesję jesteśmy umówione jutro. Z pewnością razem dojdziemy do kolejnych wniosków.

Bawi mnie jej profesjonalny ton. To kolejna wada mojego mózgu – każe mi śmiać się

 z rzeczy, które nie powinny być zabawne. Oczywiście, ktoś słuchający tej konwersacji

z perspektywy obserwatora może uznać ją za nieco komiczną, jednak ja jestem ostatnią osobą, którą powinna śmieszyć. A mimo to uśmiecham się pod nosem, jakby moja terapeutka właśnie opowiedziała anegdotę.

- A więc do zobaczenia – odpowiada nagłej ciszy, jaka nastała po drugiej stronie słuchawki. Odkłada telefon, a dźwięk przerwanego połączenia wżera się do mojego nieregularnie pracującego, niefrasobliwego mózgu na kolejne minuty.

***

Sąsiedzi wiedzieli tyle, żeby nie pytać.

Nie wnikać, nie zadawać pytań, nie wtrącać się. Można uznać to za trzy żelazne, niepodważalne zasady, jakimi kierowali się wszyscy mieszkający przy tej ulicy.

Kościół to jednak coś zupełnie innego. W kościele mama była podziwiana – zawsze schludnie i elegancko ubrana, z dwojgiem posłusznych, pięknych dzieci, czasami z mężem,

a czasami i bez niego, bo przecież tak ciężko pracuje. Nigdy nie skąpiła kilku groszy datków dla parafii, a przy konfesjonale spowiadała się chyba z bycia zbyt idealną, bo w końcu jak taka osoba może mieć cięższe grzechy?

Obrazek zmieniał się po wejściu na tę jedną ulicę. Na tę, przy której stał nasz dom. Wydawało się, jakby po przekroczeniu magicznej, niewidzialnej granicy mama przestawała być wniebowzięta. Jakby zrzucała tę idealną maskę pobożności i wtedy wreszcie mogła być sobą, bez żadnych ograniczeń. Ale o tym wiedzieli tylko sąsiedzi.

Ci, którzy nie wnikali, nie zadawali pytań, nie wtrącali się. Pamiętali o trzech żelaznych zasadach. A Bóg patrzył z góry i śmiał się nam w twarz.

 

***

Podczas robienia zakupów w supermarkecie nigdy nie kupuję czerwonych produktów. Nie wchodzą w grę pomidory, czerwona papryka, truskawki czy nawet zwykłe czerwone opakowania. Nie wspominam nawet o kwiatach, bo po samym spojrzeniu na róże barwy krwi mam ochotę uciec jak najdalej i już nigdy nie przekroczyć progu żadnej kwiaciarni.

Terapeutka mówi, że to wszystko przez traumę; przez to, co stało się kiedyś. W mojej szafie nikt nie znajdzie czerwonych rzeczy, ulepioną z czerwonej gliny figurkę słonia, którą dostałam od przyjaciół, wyrzuciłam jak najszybciej potrafiłam, sprzedając im następnie ładnie zapakowane kłamstwo o tym, że "gdzieś się zapodziała".

Nigdy też nie śnię na czerwono. Moje sny są zazwyczaj czarno-białe, ale jeżeli pojawiają się już w nich jakieś kolory, to na pewno nie czerwony. Terapeutka wielokrotnie zwracała na to uwagę, pytając "Dlaczego czerwień?". Według niej wszystko musi mieć sens, swoją genezę i powód. Problem w tym, że nigdy nie znalazłam odpowiedzi na to pytanie. Wszystkie wspomnienia, w których pojawia się ona, moja matka, są czerwone. Czerwone jak krew albo owoce ostrokrzewu kwitnące latem w naszym ogrodzie. To pierwsza rzecz, którą widzę oczami wyobraźni, myśląc o domu rodzinnym. Ostre, kolczaste, szorstkie, wdzierające się przez kuchenne okno liście ostrokrzewu i owoce, jakby stojące w kontraście – słodkie, czerwone, miłe w dotyku. Uważałam kiedyś, że to forma kamuflażu. Prawdziwą naturą ostrokrzewu są szorstkie, ostre liście. Owoce stanowią jedynie maskę – delikatną i niegroźną.

Patrząc na mamę, widziałam w niej ostrokrzew.

*** 

Mama kazała mi przyciąć liście. Kiedy ich dotykałam, kłuły mi dłonie aż do krwi.

Brat nigdy nie musiał przycinać liści. Częściej pomagał tacie w pracy, zazwyczaj jednak biegał po pobliskich uliczkach z procą zrobioną z dwóch patyków i wywoływał dezaprobatę sąsiadów, strzelając kasztanami w ich idealnie wypielone rabatki. Zawsze wydawało mi się, że to on w oczach mamy jest tym trudniejszym, niewartym uwagi celem.

Podczas jednego z takich parnych, letnich dni, podczas których on biegał z procą, a ja przycinałam liście, kolec wbił mi się głęboko w jeden z palców. Kropla krwi stawała się coraz większa i większa. Cały obrazek wyglądał wręcz artystycznie – krwawiący palec na tle czerwonych kwiatów ostrokrzewu.

Kiedy mama pojawiła się obok, doceniła artyzm tej sytuacji. Wzięła moją dłoń i długo patrzyła na kroplę krwi. Po kilkudziesięciu sekundach, które wydawały się niepokojącą wiecznością, oderwała wzrok od dłoni, popatrzyła na mnie zdawkowo, a, oddalając się, rzuciła:

- Przycinaj dalej.

***

Wychodząc z supermarketu z naręczami reklamówek (w których nie ma ani jednej rzeczy koloru czerwonego), natrafiam na małą dziewczynkę trzymająca za rękę mamę. Są prawie identyczne – burza rudych loków na głowie, dziesiątki piegów na nosie i policzkach, blada, lekko poczerwieniała od słońca cera. Dziewczynka przeskakuje radośnie z chodnika na chodnik, trzymając w ręce ogromnego lizaka. Jej bladoniebieska, przyozdobiona kokardami

i guzikami tego samego koloru sukienka, lekko podwiewa pod wpływem delikatnego, czerwcowego wiatru. W ciągu krótkiej sekundy, kiedy ją mijam, mała istotka sprawia wrażenie najbardziej niewinnej, najszczęśliwszej osoby na świecie. W tym momencie istnieje tylko ona i jej lizak. No i mama, ani na moment nie spuszczająca oczu z córki.

Nie jestem w stanie wyjaśnić, dlaczego (jak wspominałam – mój mózg to nieokrzesane narzędzie), jednak po tym krótkim spotkaniu, które trudno nawet nazwać spotkaniem, zatrzymuję się na chwilę. Przez kilka sekund śledzę jeszcze wzrokiem dziewczynkę i jej mamę, ale obrazek ani trochę się nie zmienia – po prostu mama i córka, jak każde inne, idące zatłoczoną ulicą w bliżej nieokreślone miejsce. Jedna z nich trzyma ogromnego lizaka.

Z tym napawającym mnie niewyjaśnioną radością wizerunkiem idę dalej. Mijam kolejnych ludzi, po niebie latają ptaki. Tego dnia nawet ostrokrzew jest nieco ładniejszy.

Literacki Laur Arbuza Pokaż galerie

Pin It


TIT - Tomaszowski Informator Tygodniowy
Agencja Wydawnicza PAJ-Press

ul. Długa 82
97-200 Tomaszów Mazowiecki,
tel. 44 724 24 00 wew. 28 (biuro ogłoszeń)
tel. kom. 609-827-357, 724-496-306

WYRÓŻNIONE

Z nadejściem ciepłych dni na ulicac...

Budynek po dawnym Przedszkolu nr 3 ...

Gmina Rokiciny Siedemset złotych m...

W Chociwiu (gm. Czerniewice) w ogni...

Jeszcze raz przekonaliśmy się, że n...

W ostatnich dniach kierowcy musieli...

W minionym tygodniu na tomaszowskic...

Dwa lata temu Roland Cieślak był se...

W środę, 24 kwietnia, odbyła się se...

Zwołała ją Rada Gminy Lubochnia 23 ...

NAJNOWSZE

Budynek po dawnym Przedszkolu nr 3 ...

W środę, 24 kwietnia, odbyła się se...

W Chociwiu (gm. Czerniewice) w ogni...

Gospodarka nieruchomościami w Tomas...

...to tylko jeden z "subtelnych, ni...

Niewiele jest w Tomaszowie dzielnic...

Są w Tomaszowie ulice, które przypo...

Jeszcze raz przekonaliśmy się, że n...

Ciekawą ofertę przygotowało dla tur...

Witacz to znak ustawiany przy wjeźd...

 

Stan jakości powietrza według Airly
TOMASZÓW MAZOWIECKI