Sara Zychowicz
(godło: Selkie)
I Liceum Ogólnokształcące im. Karola Miarki w Żorach
Małe konwalie
Daleko od głośnego miasta
Za dużą czerwoną latarnią
leży mała łąka białych konwalii.
Ułożone równo obok siebie
wiszą na cienkich zielonych łodygach.
Tak drobne, że ledwo unoszą krople wody,
które podczas deszczu mocno uderzają
o ich delikatne płatki.
Dzwonią cicho, kiedy łagodny wiosenny wiatr ciepło na nie dmucha.
Zderzają się pomału o siebie w słaby rytmiczny sposób,
a kropelki uciążliwej wody
powoli spływają z jasnych dzwonków.
Zawstydzone własną wrażliwością
spoglądają w dół na wygodną trawę.
Nigdy nie spojrzały w oczy błyskotliwej nocy,
a ich malutkie główki zwisają w smutku
z gładkiej łodyżki.
Te same konwalie stoją dumnie przed twoimi nogami,
kłaniając się coraz bliżej trawy
blade i jak mak drobniutkie.
Błyszczące po deszczu,
Tańczące do wiatru,
Bez wstydu patrzące się na pierwsze
lipcowe słońce.
Oto ja, van Gogh
Na środku długiej dynamicznej drogi, stoi płótno
niezmiernie prozaiczne i jednostajne.
Otulone ciepłem migoczących świateł
przejeżdżających pojazdów.
W ręce trzymam mały pędzel
nasączony barwami palety życia.
Oto ja, van Gogh,
Krople chłodnego deszczu malują rysy
mojej ponurej twarzy.
Słony smak jedzonych pestek słonecznika
szkicuje małe gwiazdy napełnione skrytymi marzeniami.
Koło głowy czuję wędrujący zapach
słodkich kwitnących irysów, który
fioletem rysuje ludzi bliskich mojemu sercu.
Czarne pióra przelatujących kruków
Pozostawiają po sobie rozpaczliwe linie
mrocznych koszmarów.
Oto ja, van Gogh,
Stoję przed rozmazanym obrazem
mojej marnej rzeczywistości.
Zmywająca się farba kapie i zanika
W płytkiej monotonnej kałuży,
Która pod gwałtownym naciskiem opon
Pryska na przechodzących ludzi.
Ostatni dzień zwykłej jesieni
Spoglądam na powolnie płynący czas zza małego kolorowego okna własnego komfortu.
Podmuchy zimnego wiatru chowają się w stojących przy drodze drzewach,
podczas kiedy liście w kolorach smętnej jesieni płynnie z nich spadają.
Napełniające smutkiem pochmurne niebo odbija pomarańczowy blask umierających lamp. Które ostatnimi kroplami wysiłku oświetlają melancholijne twarze ludzi.
Na krawężniku siedzą małe nieregularne dynie czekające na kojące ciepło białych świec,
a w ich wyciętych oczach słychać radosny śmiech niewinnych dzieci.
Czuję kojący zapach świeżego cynamonu, który po długim czasie zamienia się w woń imbiru. Ciepłe kolory zamieniają się w szare barwy, a pod światłem lampy pojawia się pierwsza śnieżynka.