Wtorek, 23 kwietnia 2024, Imieniny: Ilony, Jerzego, Wojciecha

dzieci mElizavieta ma 9 lat, szczuplutką sylwetkę i spojrzenie osoby, która mimo młodego wieku niejedno już widziała. W swoim mieście w Ukrainie przez dwa tygodnie ukrywała się z bratem w piwnicy. Do dziś nie może przez to spać, ma koszmary i lęki, choć jest już bezpieczna z rodzicami w Tomaszowie.

Vitalii ma 45 lat i mówi, że przez wszystkie te lata nie płakał tyle, co od 24 lutego, kiedy wybuchła wojna w Ukrainie, w jego ojczyźnie. Podczas naszej rozmowy też wiele razy łzy napływają mu do oczu. Jedne skrywa, drugie spływają po policzkach, kiedy tuli swoją małą córeczkę. Cieszy się, że jest bezpieczna. Czeka jeszcze na syna, który został na Ukrainie. Wraz z żoną Nataliią drży o jego los. Historia, którą mi opowiedzieli, jest wstrząsająca. Nikt z nich nie spodziewał się, że dzieci będą w niebezpieczeństwie, że krew będzie płynąć po ulicach...

 

Strach i zimno w piwnicy

Vitalii i Nataliia są w Tomaszowie od pięciu lat. Przyjechali za pracą, za chlebem. Obecnie pracują przy produkcji pieczarek i mieszkają w jednym z tomaszowskich hosteli. Tam ich odwiedzam. Warunki skromne, ale ukraińskie małżeństwo nie może się nachwalić Polaków spotkanych na ich drodze. Co jakiś czas mówią o szefie Dariuszu. - W Ukrainie nikt tak nam nie pomógł, jak on, jak ludzie w Polsce - mówi Vitalii i powtarza to kilka razy, wyraźnie się wzruszając. Na Ukrainie zostawili dwoje dzieci - dziewięcioletnią obecnie Elizavietę (Elizę) i osiemnastoletniego syna Wiktora. Mieszkali w bloku. Opiekowała się nimi mieszkająca w tym samym budynku siostra Vitalii i ich matka, czyli babcia dzieci. Przed wybuchem wojny Vitalii widział się z dziećmi latem 2021 r., Nataliia nie widziała córki i syna przez dwa lata. Liczyła dni do spotkania z nimi. - Mieliśmy pojechać 10 marca, tak bardzo się szykowaliśmy na ten wyjazd, kupiliśmy walizki, które cały czas czekają - mówi kobieta, pokazując szafę, na której one stoją. Niestety 24 lutego br. wybuchła wojna w Ukrainie. - Tego dnia rano jechałam do pracy i otrzymałam wiadomość od nauczycielki Elizaviety w Ukrainie, że dzieci zostają w domu, że nie idą do szkoły, bo zaczęła się wojna. Zadzwoniłam do znajomego, żeby przyjechał po nas i żebyśmy zabrali dzieci, ale on nas poinformował, że nie może już wyjechać z kraju. Zaczęliśmy się zastanawiać nad innymi rozwiązaniami, żeby tylko ratować dzieci - płacze Nataliia. Wiedzieli już z mężem, że syn, mając 18 lat, nie wydostanie się z kraju. Już 25 lutego ich miasto, Tokmak, leżące w obwodzie zaporoskim, zaczęło być atakowane przez Rosjan. Strach o dzieci był potężny. One uciekły do piwnicy już 25 lutego i ukrywały się tam przez 2 tygodnie. Była to piwnica pod pobliskim przedszkolem, w którym pracowała siostra Vitalii. Tam schowały się też inne rodziny z dziećmi, a także z psami i kotami. - Najmłodsze dziecko nie miało nawet roku - opowiadają Ukraińcy. Tam postawiono łóżka, przyniesiono trochę jedzenia i wody. Ludzie chcieli przeczekać naloty, nie spodziewając się, że wszystko będzie trwać aż tak długo.

Elizavieta miała wsparcie brata i cioci, ale i tak bardzo się bała. - Najbardziej wtedy, kiedy ciocia powiedziała, że przedszkole może się zawalić - mówi dziewczynka. Jej babcia została w mieszkaniu w bloku, mówiła, że jak ma umierać, to w domu. W piwnicy było bardzo zimno. Dzieci nakrywały się kocami i kołdrami, ale niewiele to dawało. Elizavieta miała przez to chore nogi, bardzo ją bolały, jej brat dostał strasznego kaszlu. Dzieci nie zdążyły zabrać do piwnicy nawet zabawek. Na szczęście ciocia podała im te z przedszkola. Wychodzili tylko wtedy, gdy Rosjanie przestawali strzelać. Potem znów się chowali. W piwnicy nie było też Internetu i prądu. - Nie było telewizji dla dzieci, niczego. Tam nikt nie myślał o tym, żeby takie rzeczy załatwiać, nikt nie myślał, że będzie wojna. Przecież my z Rosjanami to byliśmy braćmi - mówi Ukrainiec i łzy napływają mu do oczu. Pracował przez 10 lat w Rosji, każdy odnosił się do niego dobrze. Nie pomyślałby, że brat będzie zabijał brata. Vitalii i Nataliia przez trzy dni nie mogli skontaktować się z dziećmi. - Podczas naszej ostatniej rozmowy słyszałam wybuchy, strzały. Potem już nie mogłam się dodzwonić. Myślałam, że nadzieja umarła, że ich więcej nie zobaczę - płacze Ukrainka. Przez te trzy dni nie była w stanie pracować, nie była w stanie wstać z łóżka. Jeszcze na początku wojny, jak płakała za dziećmi, Polki w pracy płakały z nią. W końcu Wiktorowi udało się naładować telefon od auta kolegów.

Głód i ręce do góry

U dzieci Vitalii i Natalii zaczęło brakować jedzenia. Kiedy mógł wychodzić, Wiktor załatwiał jakieś produkty. Sklepy były zamknięte, ale nie zabrakło wzajemnej pomocy. Właściciel fermy drobiu z tego miasta rozdawał ludziom kurczaki i jajka, piekarze chleb. - Rosjanie zabierali chleb, też przyjechali głodni - mówią Ukraińcy. Agresorzy chodzili po mieście i patrzyli, co kto niesie. Kazali podnosić ręce do góry. - Raz rozstrzelali mężczyznę, który jechał po wodę - dodają smutno. - Żołnierze byli wszędzie, raz brat poszedł do naszego bloku, ale nie mógł wejść, bo Rosjanie tam byli. Bał się ich - opowiada Eliza. W końcu ukrywanie się w piwnicy w przedszkolu stało się tak niebezpieczne, że ludzie schowali się w piwnicach w blokach. Potem sytuacja się nieco uspokoiła, a Elizavieta i Wiktor mogli spać już w domu. Strach był jednak nadal. W Tomaszowie bali się zaś ich rodzice. Ktoś radził od razu zabierać dzieci przez zielone korytarze. - Ale to mogło być tak, że busy będą ostrzelane, nie wiedzieliśmy, co robić, nie chcieliśmy ryzykować życia dzieci - wspomina Vitalii. W końcu pojawili się kierowcy busów, którzy zaczęli przewozić ludzi do Zaporoża, od którego rodzinny Tokmak naszych rozmówców położony jest o 100 km. - Pomyślałam, że najpierw zobaczę, czy uda się pierwszy transport, nim zaryzykuję wysłać tymi busami dzieci - opowiada Ukrainka. W ich mieście burmistrz wywiesił białą flagę. Miasto przejęli Rosjanie i zaczęli wprowadzać swoje prawo. - Ukraińscy policjanci, strażacy, wojskowi wyjechali, a bezbronni ludzie, kobiety, dzieci, staruszkowie zostali sami - denerwuje się Vitalii.

Droga czerwona od krwi

Przejazd do Zaporoża był ciężki. Rosjanie wysadzili jedyny most, busy jeździły polnymi drogami. Jeden z nich wjechał na minę i ludzie zginęli. Dla dzieci naszych rozmówców brakowało miejsca w takim busie, ale Nataliia uprosiła przewoźnika, by jednak przewiózł Elizavietę i Wiktora.

22 marca udało się wyjechać do Zaporoża, ale droga z Tokmaku była koszmarem, zwłaszcza dla Wiktora. - On widział drogę we krwi. Zabitych ludzi. Mówił, że to były sceny jak z filmu, jak z horroru - płacze jego matka. Na szczęście Elizavieta tego nie widziała. Na drogę dostała tabletki nasenne. Sam Wiktor długo w ogóle nie chciał opuszczać rodzinnego miasta, bo jako młody mężczyzna czuł się odpowiedzialny za babcię, ciocię, jej córkę i syna. - Oni zaś nie chcieli wyjechać, nie zdawali sobie nawet sprawy, że są w Polsce tak dobrzy ludzie, którzy tak jak pan Dariusz Wychowałek, mój szef, pomagają. Przed wojną Ukraińcy tak sobie nie pomagali, dopiero teraz zrodziła się wielka solidarność w naszym narodzie i to jest jedyny plus tej wojny - zauważa Vitalii. Kiedy ich dzieci jechały do Zaporoża, Rosjanie zatrzymywali busa. - Przeglądali telefony, jak nic niestosownego tam nie widzieli, to oddawali. Jak jakiś chłopak miał tatuaże z hasłami narodowymi, wojskowymi, to musiał wysiadać. Syn widział wojskowych, którzy rozstrzeliwali ludzi. Droga była czerwona - opowiada małżeństwo.

W Zaporożu dzieci wsiadły do pociągu ewakuacyjnego do Lwowa. - Mężczyzn nie brali, tylko kobiety i dzieci, ale synowi jakoś się udało wejść, chciał pilnować siostry - mówią. Elizavieta pamięta zasłonięte okna w pociągu i to, że musieli wyłączać światła, żeby pociągu nie było widać. Była z bratem bardzo głodna. Przez niemal dwa dni zjadła tylko dwa jabłka i cukierki. Nic więcej nie mieli. Kiedy wreszcie dotarli do Lwowa, tam już na stacji kolejowej czekali wolontariusze z pomocą, jedzeniem. - Zjadłam kanapkę i od razu bardzo mnie rozbolał brzuch, bo tak długo nie jadłam - opowiada 9-latka. Dzieci zatrzymały się u znajomego rodziców, Mikołaja, w Iwano-Frankiwsku. Nie wzięły ze sobą nic oprócz dokumentów. Wyszły z domu, tak jak stały. Eliza nie miała ze sobą żadnej zabawki. Dziewczynka została tam przez tydzień, a potem udało się ją przewieźć do Polski. Rodzice przyjechali po nią pod granicę. - Nasza córka była jednym z trójki dzieci, które wzięto z busa na posterunek Straży Granicznej. Z jej telefonu zadzwonili do nas, zapytali, czy jesteśmy rodzicami i gdzie jesteśmy. Podeszliśmy do Straży Granicznej, pokazaliśmy dokumenty. Zaprowadzili nas do córki. Rzuciliśmy się we trójkę sobie na szyję, obejmowaliśmy się i płakaliśmy, a pracownicy Straży Granicznej płakali z nami - opowiadają wzruszeni. Elizavieta wspomina, że jej tata był tak zestresowany, że wcześniej na pytania Straży Granicznej, zamiast roku jej urodzenia Vitalii podał rok urodzenia syna. Na ten jeden moment na twarzy dziecka pojawia się uśmiech.

Ludzie uciekają w piżamach

Wiktor musiał zostać na Ukrainie, ale już 20 kwietnia miał przybyć do Tomaszowa. Jego rodzice nie mogli się tego spotkania doczekać. Przyjazd nastolatka był możliwy dlatego, że w Ukrainie uczył się w technikum. - Pan Dariusz wystarał się o zaproszenie dla syna z technikum mechanicznego w Tomaszowie. Będzie się mógł tu uczyć - cieszy się Nataliia.

 W Polsce ludzie już na granicy chcieli dać im ubrania i inne rzeczy. - Powiedzieliśmy, że nam nie trzeba, że my pracujemy, to damy sobie radę. Inni bardziej potrzebują, z Mariupola uciekają czasem tylko w piżamach - opowiada Vitalii. Wraz z żoną dorabiali się latami. Zdążyli wyremontować sobie mieszkanie w Ukrainie, kupić lodówkę, podarować synowi pieniądze na nowy komputer. Teraz wszystko tam zostało, a oni nie wiedzą, czy będą mieli do czego wrócić. - Najważniejsze jednak, że żyjemy i nasze dzieci żyją - mówią małżonkowie. Nawet najgorszemu wrogowi nie życzą tego, co przeszli.

Nie śpi po nocach, boi się syren

Tego, co dzieci przeszły, nie da jednak zapomnieć. Elizavieta, która do Tomaszowa dotarła dopiero 29 marca, nie może spać po nocach, ma koszmary. Bardzo boi się hałasu. - Strasznie przeżyła wycie syren w Tomaszowie na 10 kwietnia. Mówiliśmy jej, nie bój się, to tylko próbne syreny, ale ona nie mogła  się uspokoić, mówiła, ciocia w piwnicy w przedszkolu też mówiła, że to próbne, a wcale tak nie było - opowiada Nataliia. Obecnie dziewczynka, która dwa tygodnie ukrywała się w piwnicy w Tokmaku, mieszka z rodzicami w tomaszowskim hostelu i uczy się żyć na nowo. Nie chodzi do polskiej szkoły, ponieważ po tym, co przeszła, psychicznie nie jest jeszcze na to gotowa. Elizavieta mówi nam, że Tomaszów jest bardzo ładny i czuje się tu dobrze, ale tęskni za bratem. On jej nawet wybrał imię, opiekował się, gdy była malutka. Nosił "na barana" z przedszkola. Pocieszał, kiedy bała się w piwnicy. - Moim największym marzeniem było, żeby zobaczyć rodziców i to się spełniło. Teraz marzę o tym, by zobaczyć brata - powiedziała mi dzielna 9-latka. I żeby wojna się skończyła...

Joanna Dębiec

Pin It


TIT - Tomaszowski Informator Tygodniowy
Agencja Wydawnicza PAJ-Press

ul. Długa 82
97-200 Tomaszów Mazowiecki,
tel. 44 724 24 00 wew. 28 (biuro ogłoszeń)
tel. kom. 609-827-357, 724-496-306

WYRÓŻNIONE

36-letni agresor z Szerokiej już ni...

W miniony weekend Arena Lodowa stał...

- uważa nadkom. Andrzej Mela, nacze...

Bogdan Kącki będzie włodarzem gminy...

Zespół Pieśni i Tańca Ciebłowiani...

W minioną niedzielę (14 kwietnia) p...

Uczniowie technikum żywienia i usłu...

"Afera" wybuchła tuż przed wyborami...

Z młodym radnym Rady Gminy Żelechli...

Ciągle nie ma zgody na wyłączenie z...

NAJNOWSZE

Ulica Tomaszowska to jedna z główny...

Ciągle nie ma zgody na wyłączenie z...

Państwo Szczepkowie, spadkobiercy p...

Z młodym radnym Rady Gminy Żelechli...

Bogdan Kącki będzie włodarzem gminy...

Uczniowie technikum żywienia i usłu...

Andrzej Szałański, uczeń klasy trze...

W minioną niedzielę (14 kwietnia) p...

W miniony weekend Arena Lodowa stał...

Rekrutacja do samorządowych szkół i...

 

Stan jakości powietrza według Airly
TOMASZÓW MAZOWIECKI